sobota, 14 lutego 2015

Prolog

***

Matka z dzieckiem stoją na deszczu. To był już który dom? Dziesiąty? Nieważne. I tak do żadnego nie chcieli ich wpuścić. Co z tego, że kobieta ledwo trzymała się na nogach. Jej dziecko było przecież wampirem. Nikt nie chciał przyjąć małego potwora pod swój dach. Nie po ostatnich wydarzeniach. Drakula został pokonany i wszyscy chcą jak najszybciej o nim zapomnieć. O nim i o całym gatunku krwiopijców. A gdyby znali całą prawdę o dziewczynce i jej rodzicach, byłoby znacznie gorzej. Rzuciliby się na nią z przedmiotami wampirobójczymi wszelakiej maści. Przez to, co zrobił i kim był ojciec Anastazji, zabiliby ją i jej matkę. Choć nawet nie wiedzieli, że Veronika Rosetti wraz z córką musiały opuścić dom właśnie z jego rozkazu. 
Kilka dni później kobieta zasłabła. I już nie wstała.
Kilkuletnia wówczas Anastazja stała pochowała ją. Potem poszła do pobliskiej wioski. 
Tej nocy zjadła smakowity posiłek.
Ludzie są słabi. Skoro nikt tu nie był w stanie nic mi zrobić, to mamie też pewno nie byliby w stanie pomóc.
Wyjęła z jednej z szafek dwa noże. I z tymi nożami poszła w świat. A niektóre wydarzenia ujrzane przez nią później tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że w ludziach dobra jest jedynie krew.
Na nożach krew też wygląda całkiem ładnie.
Takie są początki historii wampirzycy nienawidzącej ludzi z całego serca.

***

Białowłosy chłopak padł na lodowato zimną posadzkę kaplicy. Rytuał chyba się powiedzie. A co to? Jednak nie może wstać. A przecież w książce pisało, że w tym momencie krwawienie powinno ustać, a siły powrócić. Nic się nie działo. Przeklinał w myślach. Tak bardzo zależało mu na nieśmiertelności. Na nieśmiertelności i sile. By pokazać wszystkim, że jest coś wart. I pomścić śmierć brata. Brata, który by nie zginął, gdyby tylko ktoś dał mu antidotum na truciznę. Gdyby Hidan je miał, dałby je bratu bez względu na wszystko. Ale nie miał i nie potrafiłby nawet go użyć. A inni ludzie bali się podejść przez lęk przed zarażeniem. Mógł jedynie być przy bracie w jego ostatnich chwilach.
Powoli tracił już przytomność. Wokół niego rosła kałuża krwi. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył przed osunięciem się w ciemność, była czarnowłosa dziewczyna wpadająca do kaplicy. Ostatnią rzeczą, jaką poczuł, był lodowaty oddech na swojej szyi. I dziwne ukłucie.  Potem była jedynie ciemność.
I nagle pojawiło się światło. Znowu zobaczył tą dziewczynę. 
- No proszę, jednak mi się udało - powiedziała.
- Co się stało? - dopytywał się.
- Widziałam cię wcześniej i znam twoją sytuację. Dlatego, gdy cię zobaczyłam wykrwawiającego się na śmierć, pomyślałam, że głupio by było, gdybyś tak skończył. Więc zamieniłam cię w wampira - powiedziała.
- W wampira, tak? - niedowierzał.
- No... tak. W sumie nie cierpię ludzi, ale bardziej nie cierpię, jak ktoś odmawia komuś pomocy i odrzuca go. Mówiłam, znam twoją sytuację. Acha, a w połączeniu z rytuałem przemiana dała ci nieśmiertelność.
Udało się. Osiągnął swój cel.


***

Chłopak w dresie biegł przez ciemną uliczkę slumsów. W dłoni trzymał siatkę z dwiema bułkami. Sztukę kradzieży jedzenia wypracował na szczęście do perfekcji. Nikt go nie zauważył. Biegł dalej przed siebie, myślami będąc już w swoim domu, właściwie w niewielkiej zbitce blachy i drewna ze stołem i łóżkami, w której Yan mieszkał z bratem. Nie zauważył podpitego mężczyzny stojącego na drodze i wpadł na niego. Ten, na jego nieszczęście oprócz butelki miał również rewolwer.
- Uważaj jak łazisz, smarkaczu! Znaj swoje miejsce! - wrzasnął podciągając go do góry za bluzę - O, masz bułki! - zauważył i natychmiast wyrwał Yan'owi siatkę - Wyglądają na drogie, ile za nie dałeś?
Chłopak coś wymamrotał.
- Co mówisz, ty mały pomiocie ulicznej dziwki? - wrzasnął jeszcze raz.
- Ukradłem je menelu! - wrzasnął nagle.
Yan nie wiedział, co wtedy w niego wstąpiło. Wyrwał oprawcy rewolwer z ręki przewracając go jednocześnie na ziemię. 
- Ukradłem je - powtórzył - I to ty powinieneś poznać swoje miejsce. Pozwól, że ci je pokażę. Ostatnie zdanie wypowiedział z dziwną radością. Wystrzelił. Teraz już roześmiał się. Przypomniała mu się ta lekarka, co nie chciała wpuścić jego i jego brata do przychodni, bo byli z dzielnicy biedy.
Jest jeszcze kilka pierdzieli, którym trzeba dać nauczkę, pomyślał. Ale to jutro.
Podniósł z ziemi siatkę z bułkami i poszedł dalej w wyraźnie dobrym humorze.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz